Moje wspomnienia z lat wojennych

Moje wspomnienia z lat wojennych.¹

¹Tekst opublikowany w wersji oryginalnej.

 

Jest wrzesień 1939 r. mam 15 lat. Od 1-go września trwa wojna. Niemcy napadły na Polskę. Na mocy układu z dnia 17 września Ribbentrop-Mołotow, Polska podzielona na dwie strefy okupacyjne.

 
Urodziłam się i mieszkam w Lesku. Miasto moje w wyniku podziału zostaje po stronie radzieckiej. Rodzina moja liczy 5 osób – jestem najstarsza, mój brat Aleksander w moim wieku, siostra Maria o 2 lata młodsza i brat Tadeusz ma lat 8. Mój ojciec do wybuchu wojny był urzędnikiem Starostwa Powiatowego w Lesku. Do kwietnia 1940 roku, wielokrotnie jest wzywany na NKWD – przesłuchiwany ze szczególnym okrucieństwem. Po każdym przesłuchaniu wracał do domu, – w dniu 10 kwietnia 1940 r. już nie wrócił – został aresztowany z wieloma innymi mieszkańcami miasta. Rozgrywa się dramat rodzinny – nasuwają się pytania, dlaczego i za co – nie rozumiem wiele rzeczy. 13-go 04 1940  w nocy o godz. 2-giej stukanie w okno – mama otwiera drzwi. Pamiętam jak wchodzą uzbrojeni, a było ich trzech – NKWD-zistów. Przeprowadzają rewizję – rutynową – każą nam wstawać – pamiętam jak czytają rozkaz Najwyższej Rady ZSRR, że musimy być wysiedleni do ZSRR, a pieniądze za pozostawienie domu i wszystko, co się w nim znajdowało dostaniemy odszkodowanie. Na pytanie, gdzie jest ojciec odpowiadają, że na nas czeka. Furmanka stoi na podwórzu – wyrzucają nas z domu – świta, ulicą przejeżdżają furmanki z rodzinami – słychać rozpaczliwe krzyki ludzi wywożonych – wszystkie furmanki kierują się do Olszanicy, do stacji kolejowej – dowiadujemy się, że nie tylko nas spotkał ten los, stamtąd załadowani w bydlęce wagony po 50 osób w jednym. Uwięzieni w tych wagonach – stłoczeni, pozbawieni wszelkich praw humanitarnych i sanitarnych – o chlebie i wodzie, niemowlęta dzieci i starsi, chorzy, umierający – jedziemy w nieznane. Po 2-ch tygodniach nieludzkiej podróży – dotarliśmy do Kazachstanu, w nocy do jakiejś malutkiej stacyjki zwanej Martuk.

 
Z okolic powiatu leskiego wyjechało 67 rodzin – w tym 44 rodziny z samego Leska.

 
Po drodze jadąc mijamy dziesiątki transportów z różnych części wschodniej Polski. Nastaje dzień w Martuku, słońce świeci jak w Polsce – ale to nie ta ziemia – dookoła pustynia – step, . ludzi nie widać. Siedzimy na naszych uratowanych tobołkach i czekamy na dalsze wyroki. NKWD zaczyna swoją pracę – rozdzielają nas po kilka rodzin po kołchozach – rozwożą samochodami w różnych kierunkach. Nasze pytanie, gdzie jest nasz ojciec – pozostaje bez odpowiedzi – wszystko okazuje się wielkim kłamstwem i oszustwem. Dzisiaj o tym wiemy – dopiero.

 
Dobieramy się rodzinami – ładują nas na samochody i rozwożą po kołchozach – z nami jest rodzina Krechowiczów z Leska, matka i 2 córki Lidia i Janina – oraz Stasia Bańczak, Łagowska Stefania z matką w wieku podeszłym Urbanowa, z Ustrzyk Dziurzyńska Maria z siostrą Stefanią Mazur i 3-je dzieci w wieku szkolnym Jadzia, Władysław, Ewa; Porębska Wiktoria, z dwoma córkami Marysią i Teresą oraz matka Zaba??????, następna rodzina też z Ustrzyk Dziurzyńska Kazimiera – jest samotna, mąż na Zachodzie w wojsku, Żuławska Janina z Ustrzyk z 2-giem dzieci – Marysia i Wojtuś, dzieci są małe – mąż lotnik w Anglii.
Jedziemy do kołchozu – miejsce przeznaczenia – cały dzień – daleko około 200 km – po drodze stajemy, samochód wjechał w wydmę piaszczystą, boksuje – spotykamy ludzi starszych idących do pracy w kołchozie, mówią do nas, Chrystus Zmartwychwstał po ukraińsku – jest Wielkanoc – mają łzy w oczach na nasz widok, mówią szeptem do nas, bo się boją.

 
Dojeżdżamy do wyznaczonej wioski zwanej Chabałówka – ludzie nas oglądają płaczą – bo wiedzą, że my tu nie przeżyjemy – nie wyglądamy na rolników – jak nam później tłumaczyli, że nie umiemy pracować – bo na nas pracowali tylko robotnicy – tak zwana klasa robotnicza, a myśmy tylko ich wykorzystywali – to była ideologia, którą byli karmieni.

 
Dostajemy w kołchozie małą chatkę – lepiankę z gliny – przerażający widok, bez okien, bez dachu, a oni mówią do nas to sobie zróbcie, a jak nie zrobicie, to jak przyjdzie zima to umrzecie. Rozchodzimy się po prywatnych domkach, pomagają nam, pocieszają nas, że się wszystkiego nauczymy i przyzwyczaimy, do zimy jeszcze daleko. Pali się tutaj kiziakiem /bydlęcy nawóz/ chodzimy za bydłem i już suchy zbieramy, tutaj są upały – deszczu nie ma, a w zimie mrozy około 50 st., burze śnieżne bez przerwy wieją. Zaczynamy nowe straszne życie. Jedyna nadzieja w Bogu, że nas nie opuści. Malutkie dzieci matki, oddają do Domu Dziecka, bo muszą pracować. Ciężka praca w polu, jest dla nas bardzo uciążliwa, do tego wielkie upały, brak wody do picia, chleba za mało, praca przy sianokosach, cały dzień na słońcu, skóra spalona – powstają pęcherze, które pękają, a z nich wylewa się woda, nowy naskórek jest jeszcze bardziej wrażliwy na słońce, powstają rany, do tego dochodzą jeszcze komary, które roznoszą zarazki malarii. Jestem chora na malarię – młody organizm wytrzymuje wysoką temperaturę, natomiast starsi ludzie umierają. Nadzieja jest silniejsza. Jest 21 czerwca 1941 rok, wybucha wojna radziecko-niemiecka.

 

Łudzimy się, że jak Niemcy może dojdą do Kazachstanu to nas uwolnią, a my wrócimy do domu, tymczasem młodzież radziecka idzie na front, my w kołchozie musimy obsługiwać kombajny, traktory, różne maszyny, pługi i wszystkie najcięższe prace – to przekracza nasze siły. Polacy doznają represji ze strony władz kołchozu – wyrzucają nas z domów na step, śpimy pod gołym niebem, nie mamy domu, na zimę mamy się wynieść daleko w step, ponieważ oczekujemy Niemców – którzy nas wyzwolą – oczywiście o niszczeniu inteligencji polskiej, ludzi wykształconych, o obozach, o zagładzie narodu żydowskiego i rozstrzeliwaniu Polaków nie mamy zielonego pojęcia – czasem dostają się do nas wieści, że Polacy mordują Rosjan, a szczególnie żołnierzy radzieckich, w tym wszystkim jesteśmy zdezorientowani, niemniej mamy nadzieję, że zostaniemy wyzwoleni, przez kogoś.

 
Ale jak na razie ogarnia nas przerażenie, że mamy się nawet usunąć z tego stepu – i zamieszkać daleko od ludzi, a tam możemy sobie sami wybudować taką lepiankę z gliny, a jeżeli nie to mamy naszym zdaniem zapewniony wyrok śmierci z powodu głodu, lub zamarznięcia, no ale od czego jest wiara w Boga, nadzieja i młodość.

 
Jest miesiąc lipiec 1941 r. – wojna trwa – dowiadujemy się, że do Moskwy przyjeżdża gen. Sikorski, w sprawie sformowania Armii Polskiej na Wschodzie, z Polaków wywiezionych na Sybir, wypuszczenie więźniów polskich z obozów, a najważniejsze gdzie są polscy generałowie, oficerowie, wzięci do niewoli radzieckiej – trwają rozmowy, niektórzy więźniowie, o których się dowiaduję zostali wypuszczeni z więzień – szukają swoich rodzin wywiezionych z Leska, wśród wypuszczonych więźniów jest pewien Żyd z Leska o nazwisku Erlich – trafia do kołchozu, w którym mieszkam – był współwięźniem w Kijowie z moim ojcem, Czyż Stanisławem, Beluch Apolinary z policji, Brodawka Jan z policji oraz Karaczewski Izydor – sędzia z Leska – opowiedział mi jak wzywali ich ciągle na przesłuchania przez NKWD – a po każdym takim przesłuchaniu byli w okrutny sposób męczeni – z następnego już nie wrócili – zostali rozstrzelani rozkazem Stalina z dnia 5.3.1940 r./Obecnie figurują ich nazwiska w liście straceń. Została wydana książka Pt. „Ukraiński ślad Katynia”. Obecnie upamiętniona została tablica w kościele Parafialnym w Lesku jako ofiary zbrodni katyńskiej/.

 
W czasie pobytu gen. Sikorskiego w Moskwie – sytuacja Polaków się zmieniła – pozwolili nam wrócić do naszych lepianek w kołchozie – dali nam dokumenty tożsamości , i przestaliśmy być więźniami. Brat mój w kwietniu 1942 r. wyjechał do Aktiubińska, aby dołączyć  do Wojska Polskiego formowanego przez gen. Andersa. Byliśmy o tyle szczęśliwi, że chociaż on się uratuje. Pisał listy i martwił się czy mamy co jeść i czy mieszkamy w jakimś domu. Napisał nam w liście, że dostał mundur, że mieli wspaniałą kąpiel w łaźni i, że ma jeszcze ze sobą bochenek chleba i cebulę – które to zaopatrzenie w drogę dostał od przewodniczącego kołchozu – banalnie to dzisiaj brzmi. Odjechał w inny świat – cieszył się, że ma co zjeść i był wykąpany w łaźni i nic go przynajmniej nie gryzie, a rodzina pozostawiona w kołchozie cieszyła się, że może się uratuje – ale niestety nigdy nie wrócił, do dnia dzisiejszego trwają poszukiwania przez Czerwony Krzyż. Jego ostatni list brzmiał „jutro przekraczamy granicę Persji”.

 
W dniu 10 lutego 1942 r. przeżyłam dramat – wyszłam z domu w samo południe – mróz około 40 st., a może i więcej, odwiedzić polską rodzinę mieszkającą na drugim końcu wioski. Do tego domu nie doszłam. Na podwórzu obok domu była studnia o głębokości 20 m, ile tam było wody nie wiem – była na wierzchu zasypana śniegiem, nie była zabezpieczona – wszędzie pełno śniegu i wszędzie równo bez śladu jakiejkolwiek ścieżki – śnieg sypie bez przerwy, mróz i silny wiatr. W pewnej chwili zapadłam się w śnieg – to normalne bo śniegu dużo – drugą nogę włożyłam do śniegu i wpadłam do studni – pamiętam jak za mną szumiało i ciemno, jestem w wodzie – krzyczę ratunku, spoglądam w górę przez moment widzę kawałek niebieskiego nieba. Krzyczę z całych sił ratunku – rękami chcę się ratować, wody pełno, do dna daleko, nogi mi się zaczepiły o kamyczki w ścianie, na moment palcami trzymałam się ściany, widzę szeroką studnię, wisiałam na ścianie jak pająk, krzyczę w niebogłosy, nikt mnie nie słyszy, jedynie Pan Bóg – nikt nie wie, że wpadłam do studni – zdaję sobie sprawę, że się utopiłam – myślę błyskawicznie, że już nigdy do Polski nie wrócę, ojca już nie zobaczę – zostanę tu na zawsze, może mnie tu kiedyś ktoś znajdzie – palce się odczepiły i znowu zanurzyłam się w wodzie, napiłam się wody, ale już krzyczeć nie mogłam, za 5 dni miałam skończyć 18 lat – miałam temperaturę, było mi gorąco – płaszcz miałam rozpięty, przez jakiś czas utrzymywał mnie na wodzie, znowu utonęłam i poczułam ulgę, że to będzie już koniec i ratować się nie będę, bo już nie mam siły, nogi mam pod wodą zaczepione o jakieś kamienie na ścianie, czuję, że mam sztywne z zimna, ale stał się cud – w momencie jak opuszczały mnie resztki sił, wiedziałam, że muszę umrzeć – nagle usłyszałam na górze krzyki i ktoś krzyknął, że wrzucają pętlę zrobioną z lejcy od koni, żebym się uczepiła i będą mnie ciągnąć. Kiedy ta pętla mnie uchwyciła wtedy zaczęli mnie ciągnąć – kiedy mnie już uchwycili byłam dziwnie sztywna, przemoknięta i nic mówić nie mogłam. Wtedy zobaczyli, że to Polka. Zanieśli mnie do tego domu, do którego nie doszłam i wszelkimi sposobami mnie ratowali. Pani Porębska miała jeszcze spirytus z Polski i dała mi się napić i wtedy jakoś odżyłam. Dostałam strasznego szoku – potwornych dreszczy, ale nie była to już studnia. Trzeba wyjaśnić, na czym polegał ten cud, oczywiście niewątpliwy dla człowieka wierzącego. Byli to młodzieńcy poborowi, jechali z daleka do wojska z jakiegoś kołchozu. Było ich trzech – jechali na front – jak później mi było wiadomo zginęli na wojnie i nigdy już ich nie widziałam, nie mogłam im podziękować za uratowanie mi życia, które właściwie nie było do uratowania. Z opowiadania ich wynikało, że zajechali do tego domu – po prostu, żeby się rozgrzać – chociaż mogli wybrać inny dom, ale takie widać było moje przeznaczenie – miałam żyć. Jeden z nich jak opowiadał nie wszedł do domu, lecz pozostał na podwórzu – zdawało mu się, że słyszy głos z bardzo daleka wołający o ratunek, ale nie dawało mu spokoju – kiedy zbliżał się do tego domu zauważył, że śnieg w jednym miejscu był zapadnięty – podszedł do tej studni i w tej ciemności zauważył, że coś żywego rusza się w studni. Zaczął szybko wszystkich zwoływać – cała wieś stanęła na nogi, nikt nie wiedział, kto się w studni utopił, dopiero po wyciągnięciu okazało się, że to żywa „Polaczka”, jak nas nazywali. Trzeba nadmienić, że w tamtych warunkach nie było możliwości ratowania człowieka – ponieważ nie posiadali żadnego sprzętu, ani drabiny, ani sznurów, niczego, a czas decydował o moim życiu – ja już właściwie nie mówiłam, milczałam bo kilka razy byłam zanurzona, a dno było chyba bardzo daleko – więc stał się cud, bo w porę zrzucili lejce. Minęło od tego dnia 55 lat, lęk przed wodą pozostał do dnia dzisiejszego. Nie umiałam nigdy pływać.
Od tego dnia życie potoczyło się dalej. Praca w kołchozie ponad siły – zima okrutna – wozimy dla bydła kołchozowego paszę. Ta pasza tj. słoma, jest składana w sterty bardzo daleko od kołchozu, co najmniej od 7 do 8 km, zaspy śniegowe, jedziemy, kilkanaście sań zaprzężone w woły, one idą wolno, a my musimy iść pieszo, siedząc na saniach możemy zamarznąć. Z tej słomy wybieramy sobie kłosy pszenicy dla siebie, aby wieczór, jak wracam przywieźć coś do zjedzenia dla pozostałej rodziny. Brat Tadeusz poluje na szpaki i susły, które w tym trudnym okresie ratują niejednemu życie. Rosjanie, szczególnie małe dzieci umierają z głodu – tut. władze mają co jeść – ale ludzie ich nie obchodzą, opowiadają nam ze  strachem, że ich też w latach 30-tych tutaj przywieźli, sami pochodzą z Ukrainy – mężów ich wymordowali, bo nie chcieli kołchozów – a synów zabrali na wojnę. Nas pocieszają, że jak się skończy wojna to na pewno wrócimy do Polski – ale nie będzie tak jak kiedyś, tylko to co będzie kazał Stalin, on tylko rozkazuje. Przywieźli do naszego kołchozu Czeczenów z Kaukazu – z zimna i głodu prawie wszyscy wymarli – pamiętam takie obrazy, strasznie to wyglądało, kiedy na drodze leżeli zmarli z głodu i zimna, a oczy otwarte patrzyły w niebo, straszny to był widok. Czeczeni byli naszymi przyjaciółmi, ale my nic nie mogliśmy im pomóc – Kazachowie też nam czasami pomagali. Zbliżała się wiosna – cały step był pokryty kwitnącymi tulipanami, w kolorze żółtym i czerwonym. Któregoś dnia poczuliśmy wieki żar jak z pieca – ludzie zaczęli krzyczeć, że pali się step. Daleko na horyzoncie pojawił się straszny ogień, zbliżał się w naszym kierunku – wszystko płonęło, stajnie z bydłem sterty słomy, pasące się bydło – ratować nie było czym, tylko traktory wyjechały, aby przeorać step i w ten sposób zatrzymać ogień – ale wszystko zależało od wiatru, każdej chwili mógł się odwrócić, uciekać nie było dokąd – nigdzie wody, żadnego sprzętu, wody nie ma, ludzie przekopują łopatami step, trawa jest sucha – ale kierunek wiatru nagle się zmienił w odwrotną stronę i zostaliśmy uratowani. Widziałam to wszystko po pożarze, ziemia spalona, zborze w stertach spalone, stajnie z bydłem spalone. My żyjemy Bogu dzięki – tak miało być, musimy wrócić do kraju, bo takie było nasze przeznaczenie. Śmierć nam nieustannie towarzyszyła. Był to m-c czerwiec, a my już myślimy o zimie – wojna trwa, zbieramy i gromadzimy opał, zbieramy kiziak, suchą trawę kopiemy motyką, najwięcej mama z bratem chodzi po stepie dziesiątki kilometrów, aby coś uzbierać. Ja pracuję w nocy na stepie – zaczęły się żniwa – kradniemy po trochę ziarna pszenicy, gdzie się da i kartofle – na wypłatę jakiegoś wynagrodzenia za pracę nie możemy liczyć – nigdy nie płacą, bo nigdy nie mają czym, a ziarno wciąż wywożą, to dla wojska, bo wojna, to dla państwa bo w miastach potrzebują jeść, a dla tych biednych kołchoźników zostaje tylko ciężka praca. Ale już doświadczeni zimą uczymy się żyć po radziecku. Mama czasem komuś zabawi małe dzieci rosyjskie, czasem coś powróży, czy będzie list z frontu od męża, czasem się wróżba spełnia i przychodzą listy, a mama zadowolona bo za to dostaje – mleka, czasem chleba i tak wygląda codzienne życie. Brat Tadeusz pogania wielbłądy w miejscowej mleczarni przy kieracie, który porusza odpowiednią beczką, w której robi się masło, no czasem jakiś przyjazny Kazach ukradnie kawałek masła żeby zjadł i zaniósł do domu mamie i cieszy się z tego – siostra Maria też pracuje w mleczarni i dają tam mleko jako ekwiwalent, ale wkrótce się lato skończy i znowu, będzie ciężka zima. Bardzo często też dzielimy się z innymi Polakami, przeważnie z tymi, które mają małe dzieci, bo nie wszyscy mają możliwości. Kazachowie lubią nas – kradną co się da – ale również się boją – bo grozi im obóz pracy gdyby ich złapali – ale nie ma tam innej metody przeżycia. Taki system. Władza im wciąż zarzuca to znaczy kołchoźnikom, że źle pracują, stąd nie mają co jeść i nie może być żadnej zapłaty – a ponieważ trwa wojna, więc wszystko wywożą rzekomo na front dla wojska – taka jest teoria. Był już rok 1943 – zaczęła się znowu straszna zima – boimy się głodu. Zamieszkaliśmy wspólnie z jedną Rosjanką w starszym wieku. Nazywała się Natasza – obok w jej chatce było pomieszczenie, w którym był chlew, a ona świniarką i tam mieściły się świnie. Było ich kilkanaście o ile pamiętam były olbrzymie – to były państwowe, które karmione były przez mleczarnię suchym serem. Natasza ich karmiła to znaczy donosiła im ser i zalewała wodą, były chowane na wywóz. Kiedy Natasza przynosiła ser w dużych pojemnikach – po jej wyjściu po następny pojemnik mama wchodziła do chlewu – była przy tym chyba odważna – bo przecież mogły ją zagryźć albo pokaleczyć – wybierała ten ser z wody i przynosiła do naszego pomieszczenia, które zajmowaliśmy – jedliśmy ten ser – bo przecież byłby to ciężki grzech, aby obok świnie jadły ser, a my mamy umierać z głodu. Kiedy Natasza wracała z następnym pojemnikiem z serem, a poskarżyła się mamie, że one tak szybko zżarły, a ona musi nosić, nie przyszło jej nawet do głowy, że nasza mama im w tym pomagała. Ale w ten sposób ratowaliśmy swoje życie. Dobry był ser, a że z koryta świńskiego, któż to wtedy nad tym się zastanawiał – życie było bezcenne. Któregoś dnia zdechł koń – ja chodziłam koło bydła – któraś z Rosjanek pokrajała tego konia na kawałki – by się podzielić mięsem i kośćmi, ale więcej kośćmi jak mięsem – przyniosła do domu i mama zrobiła jedzenie – zjadło się, bo żyć się chciało. Ze Stasią Bańczak zostałyśmy wyznaczone z transportem po paszę dla bydła. Dostałyśmy sanie zaprzężone w dwa woły i z innymi kołchoźnikami wyruszyliśmy po paszę dla bydła – śnieg padał, burza śnieżna szalała, nie było nic widać – od rana jedziemy, w stepie są sterty z sianem i słomą – trzeba widłami naskubać na sanie, idziemy pieszo bo jest mróz, siadać nie można, trzymamy się za jakieś lejce, woły są głodne, ze śniegu wystaje sucha trawa, one sobie tą trawę skubią bo są głodne. Pozostali Rosjanie, którzy jadą na innych saniach, są przed nami – było około 10 sań, my ze Stasią zboczyły z drogi – nikogo nie widzimy – zaczęłyśmy krzyczeć, ale burza nikt nas nie słyszy – śnieg nam sypie w oczy, woły nas prowadzą nie wiem gdzie – mijają godziny – zbliża się wieczór, jest ciemno, żadnej drogi nie widzimy, nie wiemy gdzie jesteśmy – nikt nas nie szuka – boimy się wilków, bo tam strasznie grasują – nagle widzimy jakieś góry – gór tam żadnych nie ma – chyba mamy urojenia – nogi nas bolą siadać nie możemy, a siły nas opuszczają. I znowu musi się stać cud, bo jedynie cud może nas uratować. Od rana błądzimy, żadnego śladu człowieka – woły coraz szybciej gonią – ja usiadłam na śniegu – Stasia krzyczy nie siadaj bo zamarzniesz – chce mi się strasznie spać – nagle Stasia nie utrzymała lejcy, woły się urwały i zaczęły uciekać – usłyszałyśmy jak zadudnił mostek drewniany na takiej wąskiej rzece, tuż pod naszym kołchozem – wtedy wstąpiła w nas jakaś siła, bośmy się zorientowały, że jesteśmy jakby w domu. Kiedy dowlokłam się do naszej chatki, upadłem przed domem prawie zemdlona. Dowiedziałyśmy się dopiero po tym wypadku, że woły nigdy nie zabłądzą, a wieczór zawsze wracają do swoich stajen. Jeszcze jedno doświadczenie więcej. Życie nasze zostało uratowane, bo mogłyśmy zamarznąć prawie pod domem, albo być rozszarpane przez wilki. W kołchozie czekali na woły, przybiegły z pustymi saniami, siana nie było. O nas mówiono, że na pewno zamarzną, albo ich wilki zjedzą, nikt nie myślał nas szukać – na drugi dzień dowiedzieli się, że żyjemy.

 
Zima zbliża się ku końcowi czekamy na wiosnę – nie wiemy co jeszcze nas czeka. Wojna się nie kończy – do domu wciąż daleko. Ciężko nam żyć na tej nieludzkiej ziemi, do Polski jeszcze bardzo daleko – dochodzą nas różne wieści, jedni mówią, że Niemcy wygrywają inni, że czerwona armia. Ale jest wiosna 1945 r. – wyjeżdżamy wołami w daleki step, tam dostaję kilka par wołów, pług i od rana do nocy chodzę za tym pługiem, bo trzeba orać ziemię pod zasiew, już piątą wiosnę chodzę za pługiem – ale zbliża się maj, kwitną tulipany a wraz z nimi nasza nadzieja. W dniu 9 maja 1945 roku w czasie pracy – nadjeżdża na koniu Kazach i ogłasza wszystkim, że jest koniec wojny. Do nas Polaków zwraca się i oznajmia, że wojna się skończyła i będziecie wracać do domu, do Waszej Polski. Nastąpiła euforia – radość nie miała granic, wszyscy płakali z radości – my Polacy, bo wrócimy do domu, a Rosjanie, że ich najbliżsi wrócą z wojny. Wydaje mi się dzisiaj, że nie było bardziej szczęśliwych ludzi na świecie od nas – wszystko stało się różowe. Ale to jeszcze nie koniec, nadal trzeba pracować ciężko tylko z większą nadzieją. Powstaje Związek Patriotów Polskich – zaczynają swoją działalność, by pomóc tym Polakom. Dochodzą do nas wieści, że Niemców z Ukrainy wywożą na Syberię – a na ich miejsce mają ewakuować polskie rodziny z Kazachstanu – te, w których są osoby starsze i małe dzieci. Bo zachodzi obawa, że następnej zimy mogą nie przeżyć. Zaczyna się wędrówka ludów – oni są specjaliści od wywożenia. Rodziny polskie zostały ewakuowane na Ukrainę w październiku 1945 r., są narażone na niebezpieczeństwo z powodu zmiany klimatu i zachorowań wszelkiego rodzaju. Ludzie są wygłodzeni i wycieńczeni – tyfus dziesiątkuje wielu ludzi, starsi nie wytrzymują – umierają. O wiele bliżej do Polski, ale nie przeżyli. Moja rodzina i wiele jeszcze innych została w Kazachstanie, uznani zostaliśmy za bardziej zaradnych i nie było małych dzieci. Pogodziliśmy się z losem. Ale żeby przeżyć zimę, ewakuowali pozostałe rodziny do miasta wojewódzkiego, do Aktiubińska i tam mieliśmy oczekiwać na wagony, które mogły nadjechać po nas w czasie zimy – co z kołchozu w czasie zimy było to niemożliwe – odległość ponad 200 km, a transport tylko wołami.

 
Tam w Aktiubińsku wyczekiwaliśmy na wagony od października 1945 r. do 6 marca 1946 r. Przyjechały wagony towarowe w dniu 5 marca 1946 r. wieczorem, był mróz, wagony wymyte, a my już ze szczęścia jakie nas ogarnęło, już wieczorem zajmowaliśmy wagony po 25 osób – nie jak 6 lat temu, ładowali nas po 50 osób. Nocowaliśmy w wagonach, nie czuliśmy zimna – radość nas ogrzewała. Na każdy wagon był wyznaczony komendant wagonu – w moim wagonie komendantem była moja siostra Maria. W dniu 6 marca o godz. 18-tej wieczorem drgnęły wagony – ruszyły do Polski. 30 dni trwała podróż. 19 osób z Leska nie wróciło – zmarli na nieludzkiej ziemi. Przekraczaliśmy granicę w Rawie Ruskiej. Po stronie Polskiej zostały od plombowane nasze wagony, spotkaliśmy żołnierzy pogranicza – na powitanie powiedzieli nam, że tutaj niebezpiecznie, grasują Ukraińcy, mordują i palą, rodziny Ukraińskie wywożą do ZSRR. Niezbyt to powitanie było serdeczne. Przeżyliśmy 6 lat zesłania, a tu na własnej ziemi nie jesteśmy pewni jutra. Ale nadzieja w Bogu. Jedziemy dalej w kierunku na Lublin – Łódź, tutaj na bocznych torach stoimy kilka godzin – wychodzimy z pociągu i ruszamy za miasto – ludzie na nas patrzą – pytają, a skąd Wy jedziecie, że tak wyglądacie, w łachmanach, utrudzeni, młodzi i zmęczeni życiem, obserwuję ludzi, nie ma na nich śladu wojny, uśmiechnięci, wystrojeni – po prostu normalni ludzie, jak my kiedyś też byli. Nic o nas nie wiedzą, żyją w nieświadomości. Kiedy na tych torach stoimy, podchodzi jakiś kolejarz i ktoś od nas z wagonu pyta, gdzie można dostać trochę mleka, a on w odpowiedzi mówi te słowa, które dzisiaj mam jeszcze w pamięci „a po co Wy komuniści tam jechaliście i teraz wracacie” – nikt się nie odezwał. Bo i cóż było mówić, oni byli normalni, a my dopiero mamy zamiar być.
Transport nasz kierowany był do Kłodzka – ale myśmy nie pojechali, tylko wysiedli w Bytomiu i wrócili do Krakowa. Tam mieszkaliśmy w barakach. Nie wiedzieliśmy nic o Lesku, po której stronie jest czy na Polskiej czy na radzieckiej stronie – przypadkowo na ulicy w Krakowie, spotkaliśmy koleżankę z Leska, też powróciła z Kazachstanu i powiedziała nam, że w Lesku mieszka z rodziną, a nasz dom stoi cały i ktoś z rodziny na nas czeka.

 
Lesko jest po stronie polskiej. Wróciliśmy w przeciągu paru dni do własnego rodzinnego domu. Mama była szczęśliwa. Czekała do końca życia na ojca i syna Aleksandra. Nigdy nie wrócili. Zmarła w 1979 r.

Lesko, dnia 1997 r.                        Helena Czyż

 

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 1.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 2.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 3.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 4.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 5.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 6.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 7.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 8.

 

Oryginał Helena Czyż – Moje wspomnienia z lat wojennych 9.