Planowana ucieczka
Zachód to było coś. Wolność i dobrobyt. Kolorowy piękny świat. Po dwóch długich pobytach w Turcji wiedziałem, co mnie czeka i jak tam jest.
Celem emigracji była Australia. Nie wiem, co mnie tam urzekło, chyba góra Kościuszki, Ayers Rock, wielkie przestrzenie, no, ale przede wszystkim ciepły klimat. Wyjazd do obozu w Austrii był drobiazgowo zaplanowany. Listy podróżne spisane. Przygotowana była nawet Encyklopedia Australii w języku angielskim, którego nie znałem. No, ale po przyjeździe do Australii będę się go uczył. Innych języków też nie znałem. Rosyjskiego nienawidziłem.
To był język okupantów. Uczyłem się jeszcze w Ekonomiku niemieckiego, ale nasza nauczycielka była wiecznie na zwolnieniach lekarskich, więc nic nas nie nauczała. Nie jest to tylko wymówka. Nikt z klasy go nie znał. Poza paroma podstawowymi słowami, które wszyscy pamiętaliśmy z filmów o drugiej wojnie światowej.
Wyjazd z Polski
Spakowałem się w walizkę i trzy torby. Jak na trzydniowy wyjazd do Bratysławy z jednodniowym wypadem do Wiednia, była to spora ilość. Kontroli na granicy bałem się strasznie. Miałem ze sobą do spieniężenia litrową butelkę wódki Wyborowej i sztangę Malboro z Pewexu.. Podróż odbywałem w doskonałych warunkach z firmą ORBIS, komfortowym autokarem. Polscy celnicy na granicy Polsko-Czechosłowackiej zrobili wyrywkową kontrolę i padło na moją walizkę. Kazali wyciągnąć wszystkie bagaże i stanąć obok. Trzy torby dałem sąsiadom z autokaru jako ich bagaż, bo nie mieli własnego poza kanapkami i spirytusem. Nie doszukali się w niej nic podejrzanego, więc uspokojony wróciłem na swoje miejsce. Kogoś wysadzili, bo coś się nie zgadzało, ale autokar wkrótce ruszył w dalszą podróż. W drodze przez Czechosłowację pierwszy raz w życiu zostałem poczęstowany czystym polskim spirytusem. Starsi koledzy z wycieczki pouczyli mnie jak to pić i łyknąłem dwa małe kieliszki, bez popijania. Spalone gardło miałem jeszcze długo, ale uznałem, że warto było, bo jestem teraz prawdziwym mężczyzną.
W Bratysławie zakwaterowani zostaliśmy w jakimś średniej klasy motelu, którego w ogóle nie pamiętam. To chyba przez ten spirytus. Następnego dnia rano całodniowy wyjazd do Wiednia, z którego miałem już nie wrócić. Jak się później okazało, nie wróciło 80% wycieczki. Po godzinnej podróży przyjechaliśmy do Wiednia na Prater. Paszport miałem przy sobie. Przewodniczka wycieczki wiedziała, że część pasażerów ma ze sobą bagaże.
Nie powiedziała jednak nic, tylko zakomunikowała, o której godzinie odjeżdżamy do Bratysławy. Wyciągnąłem bagaże z autokaru, pięknie się ukłoniłem i obładowany jak osioł poszedłem szukać taksówki. Miałem ze sobą tylko 20 $, z których 10 $ wydałem na taksówkę z Praterstern na Stephansplatz, gdzie umówiłem się z kolegą Piotrkiem, z którym mam kontakt do dziś.
Przyjęcie do obozu w Traiskirchen
Kolega z czasów szkolnych, który mieszka obecnie w USA, przyjechał razem ze swoim znajomym jego samochodem po około dwóch godzinach czekania pod Katedrą Św. Szczepana. Zawieźli mnie do pod wiedeńskiej miejscowości Traiskirchen, do słynnego obozu dla uchodźców. Po dotarciu przed bramę główną „Trajchu”, wypakowaliśmy z auta, moje bagaże. Poustawiałem je pod płotem przy bramie i nie spuszczając je z oczu, stanąłem w tłumie przed budką żandarmów, aby poprosić o azyl polityczny. Nie wiedziałem nawet jak to powiedzieć, ale było to zbyteczne, bo cały tłum ludzi wyciągał rękę z paszportem w kierunku żandarma, aby oddać dokument. A oznaczało to właśnie „Asyl bitte”. Przy bramie do obozu stało kilkadziesiąt osób. Żandarm zbierał po kilkanaście paszportów i po jakimś czasie wywoływał po nazwiskach. Grupka szła razem z pracownikiem obozu do kancelarii, gdzie wszyscy byli rejestrowani. Wśród oczekujących byli nie tylko Polacy. Zdarzali się obywatele innych państw z bloku wschodniego, z Azji i z Afryki. W tych dniach, a był to 29 listopada 1981 roku zdecydowana większość pochodziła z Polski. Do Stanu Wojennego ogłoszonego 13 grudnia przez Jaruzelskiego zostały dwa tygodnie. A więc zdążyłem! W grudniu 1981 roku w Warszawie wyczuwało się napięcie, że wkrótce coś się wydarzy. Nikt nie wiedział co, ale było jasne, że nie będzie to sielanka.
Wreszcie doczekałem się, że moje nazwisko zostało wyczytane. Trwało to, co prawda parę godzin, ale tłum przed bramą obozową się nie zmniejszał. Zdarzało się, że żandarm rzucał paszporty na ziemię, gdy masa rąk wciskała mu je do ręki na siłę. Razem z grupą wyczytanych osób poszliśmy, prowadzeni przez pracownika do kancelarii obozu, gdzie musieliśmy odczekać swoje na przydział kwaterunku i na jakąś strawę. O ile pamiętam to dostaliśmy suchy prowiant. Był już późny wieczór. Zostałem przyjęty do obozu.
Po oficjalnym przyjęciu udaliśmy się po obozowy ekwipunek. W magazynie otrzymałem menażkę, kubek, pościel, poduszkę i ciężki szary wełniany koc wojskowy. Wydano nam też mydło, pastę do zębów, szczoteczkę i ręcznik, chociaż większość z uchodźców miała je ze sobą. Ja miałem wszystkiego podwójnie. Choć wyjeżdżałem zimą, to miałem nawet koszule z krótkim rękawem, bo przecież uciekałem na stałe. Babcia mówiła zawsze „lepiej nosić niż się prosić” i jak zawsze miała rację. Wszystko, co miałem w walizce i trzech torbach przydało się prędzej czy później.
Pierwszą obozową noc spędziłem w nowym bloku dla singli. Był to jedno lub dwupiętrowy budynek oddany tego dnia do użytku. Tak, tego dnia. Byliśmy pierwszymi jego mieszkańcami. Pokoje były kilkuosobowe. Drugi, sąsiedni nowy blok był przeznaczony dla rodzin. Wszystkie inne budynki obozowe były starymi budynkami koszarowymi, które pamiętały czasy Franciszka Józefa. Później dowiedziałem się, że były tam koszary wojskowe i szkoła kadetów. W latach pięćdziesiątych obiekt ten przeznaczono na obóz dla uchodźców. Pierwszą grupą, która tam przyjechała to Węgrzy po powstaniu węgierskim w 1956 roku. Warto dodać, że Austria stała się państwem niepodległym dopiero w 1955 roku po opuszczeniu jej terytorium przez Sowietów.
Do budynku biurowego miałem się zgłosić nazajutrz, to jest 30 listopada 1981 roku.
W długim korytarzu za masą drzwi przeprowadzane były przesłuchania, zwane wtedy „interview”. Na interview trzeba było czekać bardzo długo, bo przyjęto do obozu znowu bardzo wiele osób. Obóz był przeludniony, a przed bramą cały czas była masa ludzi oczekujących na azyl. Odbywały się one z tłumaczem i były bardzo powierzchowne. Zostałem wezwany wreszcie do jednego z wielu pokoi. Opowiedziałem wtedy o ruchu NSZZ Solidarność, o mojej skromnej działalności przeciw socjalistycznej władzy w Polsce. Polegała na dwukrotnym rozlepianiu ulotek wzywających do obalenia systemu, w zajezdni tramwajowej na wyjeżdżających tramwajach. Zostałem za to muśnięty pałką milicyjną, co również podałem na interview. Trudności w szkole za noszenie i sprzedawanie znaczków Solidarności uzupełniały szczegóły mojego oporu wobec władzy. Nie wiedziałem, czy moje powody są wystarczające do otrzymania azylu politycznego. Dowiedziałem się tego kilkadziesiąt dni później, już po wprowadzeniu przez Jaruzelskiego Stanu Wojennego w Polsce. Okazało się, że Stan Wojenny umożliwił nam przyznanie azylu przez Austrię. Zostałem uznany za uchodźcę politycznego z Polski. Po przesłuchaniu w innym pomieszczeniu pobrano ode mnie odciski palców, wtedy jeszcze metodą tradycyjną, czyli przez dotknięcie palców w poduszce z tuszem i odciśnięcie ich na specjalnych papierowych formularzach. Polskiego paszportu więcej nie zobaczyłem. Później dowiedziałem się, że został odesłany do Polski, ale nie wiem, kiedy to nastąpiło. W Traichu dostaliśmy papierowe przepustki, które umożliwiały swobodne poruszanie się po oboziei mieście. Mieszkańcy Traiskirchen nie byli pozytywnie nastawieni do tak wielkiej ilości uchodźców. Zdarzały się kradzieże, wandalizm i zaczepianie ludzi. Żandarmeria miała pełne ręce roboty. Sytuacja nie eskalowała, ale dawało się wyczuć niechęć mieszkańców i napięcie. Na posiłki też mieliśmy jakieś kartki, ale nie pamiętam jak to było rozwiązane.
Jedzenie w Traichu
Jedzenie było wojskowe, ale porcje wystarczające i urozmaicone. Czasem było nawet do wyboru. Zawsze w niedzielę było lepsze. Jabłka i czekolady na deser. Głodny nie chodziłem. Pieczywo i herbata bez ograniczeń. Nie pamiętam dokładnie, ale nie było chyba podziału na religie przy wydawaniu posiłków. Ja się wtedy nad tym nie zastanawiałem. Wszyscy jedli to samo, a było to kilka tysięcy posiłków trzy razy dziennie. Z kieszonkowego, które wynosiło chyba 300 Szylingów na miesiąc, nie można było za wiele kupić. Na szczęście nie piłem i nie paliłem, więc na telefonowanie do Polski i na znaczki na listy mi wystarczało. Papier listowy, koperty i długopisy miałem z Polski.
Opis obozu
Obóz sprawiał solidne wrażenie. Pamiętał czasy Franciszka Józefa von Habsburg, czyli cesarza z Bożej Łaski jak mawiają Austriacy. Był zadbany i położony na peryferiach małego miasteczka Traiskirchen ok. 30 km od Wiednia. Traiskirchen było wtedy siedzibą wielkiej firmy oponiarskiej „Semperit”. Pracowało tam pół miasta, co dawało mieszkańcom wysoki poziom dobrobytu. Było to widoczne, szczególnie w porównaniu z polską szarą rzeczywistością. Obóz ogrodzony był solidnym murem, w który wplecione były kute elementy. Duży teren obozu zabudowany był sporą ilością pompatycznych budowli z czerwonymi dachami i szarą elewacją. Największym kilkupiętrowym budynkiem był mieszkalny „Hilton”. Wyglądał potężnie. Wielka bryła, wielkie klatki schodowe i korytarze.
Sale były ogromne i przypominały rozmiarami szkolne sale gimnastyczne, szczególnie te na niższych kondygnacjach. Były one pełne piętrowych, metalowych łóżek, bez żadnych ścian działowych czasem tylko poprzegradzanych przepierzeniami z koców i prześcieradeł. Miałem zaszczyt mieszkać w nim, gdy na dziko dużo później mieszkałem w obozie. Zajmowałem łóżko w sali na parterze, a później na pierwszym piętrze. Na wyższych piętrach były mniejsze sale „narodowe” z uchodźcami z Afryki, z Jugosławii i Albanii. Te na dole były mieszane. Polacy, Rumuni, Rosjanie, Czesi, Słowacy, Węgrzy, Niemcy z NRD i inne narodowości mieszkały po sąsiedzku bez większych problemów. Rodziny i single, wszyscy razem. Łóżka były piętrowe, zero intymności, w toaletach damskich zdarzały się przypadki molestowania, dlatego mężowie często musieli stać na straży. Za każdym razem idąc na stołówkę czy do toalety trzeba było zabierać ze sobą osobiste i cenne przedmioty. Często prosiło się sąsiadów, aby zerknęli o ile miało się do danej osoby zaufanie. Języki nie grały większej roli, wszyscy się jakoś dogadywali. Najczęściej tworzyły się grupy narodowościowe.
Podróż do pensjonatu
W grudniu 1981 roku obóz był przepełniony. Żandarmerii coraz trudniej było utrzymać porządek. Bardzo szybko podjęto decyzję o rozparcelowaniu nas na teren całej Austrii. W tym czasie istniał jeszcze drugi podobóz w Gőtzendorfie. Tam gdzie był mój kolega ze szkoły. Ten obóz też był przepełniony. Poinformowano nas o sukcesywnym rozwożeniu po całej Austrii. Gdzie kto trafi to był całkowity przypadek.
Zgodnie z planem 9 grudnia 1981 roku wyjechaliśmy autokarem do pensjonatu. Wiedzieliśmy, że jedziemy w góry. Celem było ST. Georgen am Attersee. Podróż przebiegała w atmosferze pełnego podniecenia. Nie wiedzieliśmy właściwie, dokąd jedziemy, na jak długo i co nas tam czeka. Tego dnia wyruszyły dwa autokary. Jeden z singlami, w którym byłem ja, a drugi z rodzinami. Sami Polacy. Na autostradzie, gdzieś w rejonie Linzu na parkingu przy stacji benzynowej, był przystanek na siusiu i papierosa. Zrobiłem wtedy pierwsze zakupy w Austrii za kieszonkowe, które otrzymałem w obozie. W sklepie na stacji benzynowej kupiłem niemiecki magazyn „Stern”. Był drogi. Niewiele rozumiałem, ale warto było. Wtedy był to dla mnie atrybut rzetelnych i prawdziwych informacji. Czasopisma te znałem z Warszawskich Klubów Międzynarodowej Prasy i Książki RUCH, czyli z obecnych EMPIK-ów. Inni się dziwili. Kupowali Papierosy i coś do jedzenia. Ja nie paliłem, a reiseproviant miałem z obozu. Im dalej byliśmy od Wiednia tym piękniejsza stawała się okolica. Aż zajechaliśmy w prawdziwe góry. W pensjonacie, który nie był pensjonatem tylko zaadoptowanym domem mieszkalnym z byłym sklepem na parterze, przywitał nas rozradowany właściciel. Nasz pobyt był finansowany przez ministerstwo z Wiednia przy znacznym udziale funduszy ONZ-tu. Porozdawał klucze do pokojów i tyle go było widać.
W dużym po sklepowym pomieszczeniu była nasza świetlica z telewizorem. Na trzy posiłki dziennie chodziliśmy przez wioskę do oddalonego kilkaset metrów prawdziwego pensjonatu, gdzie mieszkały rodziny. Były tam lepsze warunki niż u nas. My mieliśmy malutkie pokoiki z piętrowymi łóżkami, ale dla mnie było OK. Jak się ma 19 lat to wszystko jest ciekawe
i nieuciążliwe.
Wprowadzenie Stanu Wojennego
13 grudnia 1981 roku od rana zajmowała nas tylko jedna sprawa. Stan Wojenny w Polsce. Nikt nie wiedział, co to znaczy. Kontaktu z Polską nie było. Telefony nie działały. Z każdym dniem wiedzieliśmy coraz więcej. O zatelefonowaniu nie było, co marzyć. Pisałem więc listy. Dochodziły ocenzurowane, ale dochodziły. Mam je do tej pory. Kilka tygodni po wprowadzeniu Stanu Wojennego wiedzieliśmy więcej o internowanych, końcu Solidarności, o beznadziejnej sytuacji z zaopatrzeniem w kraju. W Wiedniu powstała wtedy „POLENHILFE” gdzie Austriacy masowo przynosili pomoc dla Polaków w Polsce, ale także dla przebywających w Austrii azylantów. Wielu z nas wysyłało wtedy paczki żywnościowe do domu w Polsce. Znaną firmą, która się tym zajmowała była firma „Macura” w siódmej dzielnicy Wiednia. Przez tą firmę, także ja ale znacznie później, wysłałem wiele paczek do domu, wszystkie doszły.W lutym przyjechała do ST. Georgen delegacja z ministerstwa z Wiednia i przywiozła dla wszystkich zaświadczenia o przyznaniu azylu politycznego przez Republikę Austrii. Wtedy stałem się oficjalnie azylantem. Otrzymałem tym samym prawo pobytu w Austrii i nie musiałem już czekać na interview do jednego z krajów emigranckich. Największe z nich to USA, Kanada i Australia. Małe kontyngenty uchodźców z Polski i nie tylko przyjęła też Szwajcaria, RPA i Nowa Zelandia. Mój kolega Krzysiek, a zarazem współlokator w pierwszym samodzielnym mieszkaniu w Wiedniu poleciał właśnie do Nowej Zelandii, a drugi Piotrek, do USA i są tam do tej pory. Cały czas jednak planowałem dalszą emigrację do Australii, później do Nowej Zelandii, a przez moment myślałem nawet, aby wyjechać do Francji. Pozostania w Austrii nie rozważałem, no ale stało się inaczej i mieszkam tam do dzisiaj.
Znowu w Traichu
W ST. Georgen nie było dla nas żadnej pracy. Po kilku miesiącach poszukiwania pracy ja i kilku kolegów pojechaliśmy autostopem do Wiednia. Wychodziliśmy na wjazd Autostrady z kartonem WIEN i czekaliśmy na okazję. Wtedy nie było to wielkim problemem. Trzeba było tylko uważać na Policję, bo oni zakazywali nam łapania okazji. W Wiedniu na stójce pod urzędem pracy bywało różnie. Raz się coś złapało, raz nie. Zdarzyło mi się nocować na ławce, na Heldenplatz, nie opodal balkonu, z którego przemawiał Adolf Hitler do setek tysięcy wiwatujących Wiedeńczyków po aneksji Austrii w 1938 roku. O świcie obudził nas patrol policyjny, ale gdy zobaczyli, że żyjemy i mamy karty azylowe zostawili nas w spokoju i poszli dalej na obchód. Na kolejną noc pojechaliśmy do obozu w Traiskirchen. Zamieszkaliśmy w „Hiltonie” na jednej z wielkich sal, na piętrowych łóżkach. Codziennie rano przechodziliśmy przez płot, na tyłach obozu, tam gdzie nie było żandarmów i szliśmy na stójkę , która była zaraz za obozem na polnej drodze. Przechodzenie przez płot było konieczne, bo nie mieliśmy przepustek, a jedzenie też trzeba było organizować, bo w obozie mieszkaliśmy nielegalnie. Pracowało się przy najróżniejszych pracach: w ogrodzie, na polu, na budowie, przy przelewaniu wina do kadzi w firmie Billa. Po pracy zawsze przez płot, mycie i do łóżka. Mieszkaliśmy tak i pracowaliśmy kilka miesięcy. Kupiłem sobie wtedy najnowszy model lustrzanki Canon AL. Pierwsza lustrzanka z Quik Fokus. Była to funkcja, która sama pokazywała, czy jest ustawiona właściwa ostrość. Kosztował 5000 Szylingów czyli pół pensji. Aparat żyje do tej pory. Musiałem na niego bardzo uważać, bo był łakomym kąskiem. W naszej sali, a mieszkałem później już w małej salce, był spokój. Mało kradzieży i bójek. Na wyższych piętrach „Hiltona” w salach murzynów często interweniowała żandarmeria. Pewnej nocy jakiś murzyn został wyrzucony z okna i leżał na podwórzu.
Tam się ciągle coś działo
Dla mnie czas w Traichu był bardzo ciekawy. Taka mieszanka campingu, więzienia i dworcowej atmosfery. Po kilku miesiącach pobytu, postanowiłem zostać w Austrii i nie wyjeżdżać na antypody. Czas było pożegnać się z „Hiltonem”. Przy dużej pomocy państwa zamieszkałem razem z kolegą w wynajętym mieszkaniu w Wiedniu, pracując dorywczo gdzie się dało. Aby móc wyjechać zagranicę wyrobiłem sobie austriacki paszport konwencyjny (Konventionpass) zwany białym paszportem, chociaż był niebieski od koloru ONZ-tu, z dwoma białymi paskami na okładce. Uprawniał do podróżowania po wolnym świecie.
O wjeździe na nim do Polski nie było co marzyć. W tym czasie zmarła w Warszawie moja mama. Nie mogłem pojechać nawet na jej pogrzeb. Stan Wojenny już się co prawda skończył, ale dalej rządzili komuniści. Na paszporcie konwencyjnym byłem natomiast w Jugosławii. Jugosławia tolerowała te dokumenty podróżne, chociaż nie było do końca jasne, czy nie zawrócą na granicy.
Żandarmeria
Służbą mundurową w obozie była żandarmeria. Były to takie same jednostki jak policja.
W Austrii były wtedy dwie służby mundurowe. Policja (Bundes Polizei) (BP), która operowała w miastach i właśnie żandarmeria (Bundes Gendarmerie) (BG), która operowała na prowincji. Na samochodach był napis: Gendarmerie. Po wstąpieniu Austrii do Unii Europejskiej w 1995 roku, obie te służby połączono i noszą nazwę Policja Państwowa czyli Bundes Polizei (BP).
Telefonowanie i listy do Polski
Kontakt z rodziną w Polsce zawsze był trudny, ale szczególnie odczuwało się to, po wprowadzenia Stanu Wojennego. Listy dochodziły w obie strony, ale szły długo i podlegały cenzurze. Nikt nie wiedział, co może być napisane a co nie. Przesyłanie pieniędzy czy innych wartościowych przedmiotów w listach było wykluczone.
Listy były oznaczone pieczątką: „Ocenzurowano”. W początkowym okresie Stanu Wojennego telefonowanie nie było w ogóle możliwe. Później było to możliwe, ale czasem słychać było osobę kontrolującą, która mówiła: „rozmowa kontrolowana”. Telefonowaliśmy najczęściej z budek telefonicznych, których było bardzo dużo. Większość z nas nie miała telefonu w domu, bo założenie linii wcale nie było proste i tanie. Parę lat wcześniej nie były w Austrii rzadkością telefony „ćwiartki” albo „połówki”. Kto pamięta komunę to wie o co chodzi. Do telefonowania z budki trzeba się było przygotować, zaopatrując się w garść Szylingów. W tamtym czasie automaty nie miały jeszcze wyświetlacza, dlatego na sygnał dźwiękowy trzeba było szybko wrzucać kolejne monety. Najlepiej po 10 albo po 5 szylingów (őS). Groszy (Groschen) automaty w ogóle nie przyjmowały.
Krowy
Czasem kupiło się „Krowę”, ale ja nigdy nie przepadałem za białym stołowym i do tego najtańszym winem. Można się było ratować dodaniem do wina wody sodowej i wtedy było to „Weiß gespritzt”. Krowy były to dwulitrowe, najczęściej zielone, rzadziej brązowe butelki z winem. Wtedy były jeszcze korkowane. Krowy były w każdym domu i na każdą okazję. Często ktoś zapijał nią smutki związane z rozłąką z rodziną w Polsce. A było to częste. Spotęgowało się to po wprowadzeniu Stanu Wojennego 13 grudnia 1981 roku. Dla wielu był to szok, bo nie wiedzieli, co z rodzinami. Czy będą mogły wyjechać? Co się stanie gdyby wrócili? Pili wtedy jeszcze więcej, a że mocne trunki były w cenie, to właśnie Krowy były częstym gościem na stołach. Krowy można było kupić wszędzie. Teraz należą do rzadkości, a najtańsze wino sprzedaje się w kartonach, albo w plastiku.
Kasztany
Austriaków nazywaliśmy „Kasztanami”, Szybko dowiedziałem się skąd ta dziwna nazwa.
Po pierwszym wyjściu z obozu do miasta zobaczyłem drewniane budki, które wyglądały trochę jak polskie wychodki, a sprzedawano w nich kasztany. Przed taką budką stał czarny piec z długą rurą, opalany węglem drzewnym, w którym zmarznięty sprzedawca piekł kasztany. Wkładał kilka do papierowej torebki i sprzedawał przechodniom. Są to oczywiście jadalne kasztany, te same, co na placu Pigall, a „Zuzanna lubi je tylko jesienią”. Są inne od naszych, lekko słodkie i należy je jeść upieczone i gorące. Sprzedawane są tylko jesienią i zimą. Sprzedawcy, którzy są obecnie wyłącznie obcokrajowcami dodali do asortymentu pieczone ziemniaki w plastrach, a nawet placki ziemniaczane. Czar sprzedawców właściwie zniknął, nie można z nimi porozmawiać, bo nie mówią po niemiecku. Tradycja zamiera!
IPN
Mój wyjazd z Polski był przedmiotem dochodzenia, które prowadziła Milicja Obywatelska. Ojciec był dwukrotnie wzywany na komisariat w Warszawie w celu złożenia zeznań. Mimo, że moja działalność opozycyjna była bardzo skromna i opierała się na aktywnym popieraniu Solidarności, sprzedawaniu w szkole znaczków (plastikowych przypinek na agrafkę z czerwonym napisem SOLIDARNOŚĆ, oraz dwukrotnego nalepiania ulotek na szybie tramwaju, który wyjeżdżał z zajezdni, założona została dla mnie teczka. Po powstaniu Instytutu Pamięci Narodowej IPN, miałem okazję tą teczkę przeczytać, a nawet w formie kserokopii zabrać do domu. Teczka nie jest gruba i większość kart to dokumenty paszportowe oraz zeznania i notatki dotyczące mojej ucieczki z Polski.
Janusz Panak
08.2016