„Stasiu, nie śpisz. Straszna burza jest… strasznie grzmi” mówi moja babcia do męża, wstaje z łóżka i podchodzi do okna. Widać z niego mały, zadbany ogródek a za nim ulicę Waryńskiego w Wieluniu. Niewielki dom w którym mieszkają, stoi kilkaset metrów na wschód od ratusza i rynku, przy drodze na Widoradz.
„Niebo nad rynkiem czerwone, słońce wstaje” mówi znów babcia do mojego dziadka.
Dopiero w tym momencie moi dziadkowie zdają sobie sprawę, że huk niczym grzmoty burzy wraz z czerwono-żółtym niebem nad Wieluniem oznaczają, że dzieje się coś złego. To czego wszyscy się obawiali stało się faktem. Niemcy bombardują miasto. To małe, spokojne i nieuzbrojone miasto blisko granicy z Niemcami.
W tych słowach opowiadała mi, moja babcia Helena Sroka z domu Drzymała, urodzona w Kobylnikach (rocznik 1910) jak rozpoczęła się 1 września o świcie II Wojna Światowa. Babcia, która była piękną, młodą i zaradną kobietą, zajmowała się domem z czworgiem dzieci i była drugą żona Staniaława Sroki, majstra w elektrowni wieluńskiej (rocznik 1898).
Mieszkali przy ulicy Waryńskiego 19 (wcześniej 21). Była to wtedy droga pełna kocich łbów i wiodła w kierunku Widoradza przecinając linię kolejową. Przez lata mojego dzieciństwa był to mój rewir, moja mała ojczyzna, mój ukochany zakątek na ziemi z ogrodem pełnym owoców, pełen wspaniałych przeżyć i pełen grozy jak cmentarz ewangelicki położony zaledwie 200 metrów od naszego domu, na który zakradaliśmy się przez wyłom w murze chociaż było to surowo zabronione. Albo też dom sąsiadki babci, Pani Sienkiewiczowej, której mąż został rozstrzelany w latach 50-tych przez żołnierzy AK. Babcia mówiła, że Pani Sienkiewiczowa była porządną kobietą w przeciwieństwie do męża komunisty, który był wyjątkową kanalią.
Niemcy wkrótce po zajęciu Wielunia przejmują dom dziadków. Zajmuje go niemiecki oficer wraz z rodziną. Jest to jeden z niewielu domów posiadających telefon. Na opuszczenie domu dziadkowie mają niewiele czasu. To co możliwe zabierają w walizkach i przenoszą się, zgodnie z przydziałem do domu koło cmentarza, który całą okupacje dzielą z inną polską rodziną. Wszyscy mieszkają w jednym pokoju. Niemcy mieszkają w domu dziadków całą wojnę. Dziadkowie mieli z nimi kontakt osobisty. Babcia określiła oficera jako „grzecznego” i „normalnego” Niemca. Pozwolił zabrać im nawet jeszcze trochę osobistych rzeczy. Przez cały okres zamieszkiwania Niemców wisiał w domu, na ścianie w pokoju wielki portret Józefa Piłsudskiego. Portret ten otrzymał syn dziadka Eugeniusz za wyśmienite wyniki w nauce. Eugeniusz został zamordowany przez Niemców w więzieniu w Łodzi, za działalność konspiracyjną. Zanim go stracono, dziadek otrzymał propozycję podpisania „volkslisty”. Za namową syna nie uczynił tego. Genek pisał z więzienia, że jeśli nawet ojciec uratuje mu życie to on i tak pojedzie na front i jako „volksdeutsch” zginie na pierwszej linii frontu. Często zastanawiałem się nad tym, czy aby ratować własne dziecko, dziadek, który był człowiekiem honorowym i prawym powinien był podpisać „volksliste”. Sam mam wspaniałego syna i aby go ratować, zrobiłbym dla niego wszystko. Portret Piłsudskiego, jako jedna z najważniejszych rodzinnych pamiątek historycznych wisi obecnie u mnie w warszawskim mieszkaniu.
Gdy wojna zbliżała sią ku końcowi, niemiecki oficer wraz z całą rodziną uciekł do Niemiec. Dziadkowie wrócili wtedy do domu. Było to jeszcze przed wkroczeniem Rosjan. Armia Czerwona zajęła siłą w domu jeden pokój, w którym stacjonowali jakiś czas żołnierze. Z wejściem do Wielunia „dziczy”, jak nazywała babcia Czerwonoarmistów związany jest jeden epizod, który szczególnie mocno zapadł w pamięć u moich dziadków oraz u mojej mamy. Epizod ten stanowił u mojej mamy o niechęci do Rosjan do końca jej życia. Rosyjscy żołnierze wkrótce po „wyzwoleniu” Wielunia weszli na podwórko koło domu i zażądali od babci wydania jedzenia przykładając pistolet do głowy małej Basi (rocznik 1934) czyli mojej mamy. W tym momencie, niezwykłym zbiegiem okoliczności, wszedł na podwórko dziadek, który po rosyjsku załagodził sytuację i wyjaśnił, że sami nic nie mają. Żołnierze wycofali się, ale strach we wszystkich pozostał do momentu opuszczenia przez nich Wielunia.
Po wojnie dziadek dalej pracował w elektrowni a później w magistracie. W dalszym ciągu posiadali w domu telefon, który zawsze był na podsłuchu. Podnosząc słuchawkę było wyraźnie słychać osobę podsłuchującą. Często przychodzili różni ludzie, czasem nawet w nocy, aby zatelefonować. Czasem w sprawach osobistych albo po pomoc do chorych. Dziadkowie nigdy nie nikomu nie odmówili, ale zawsze uprzedzali, żeby nie powiedzieć nic niestosownego. Dobrze pamiętam te uwagi jak i sam czarny, ebonitowy aparat telefoniczny, który był dla mnie demonem, przez który ktoś zły chce wkroczyć do domu moich ukochanych dziadków.
Wkrótce po wojnie zaczęły przychodzić do moich dziadków paczki z Palestyny. Później były to paczki z Izraela. Raz lub dwa razy w roku dziadkowie dostawali paczki z różnymi wspaniałymi smakołykami, których wtedy w Polsce nie było. Pamiętam dyskusje po odbiorze paczek z poczty, czego brakuje w całości, a co zostało ukradzione tylko w części. W paczkach tych były cytrusy, kawa, herbata, słodycze, rodzynki i chyba też coś z zabawek. Paczki te przysyłała polska żydówka Pani Benia Bejska. Babcia pisała z nią listy. Korespondencja jak i paczki wysyłane były do śmierci babci w 2006 roku, czyli przez 60 lat. Dziadek jako prawy i szanowany mieszkaniec Wielunia poświadczył przedwojennym żydowskim właścicielom kamienicy o ich prawach do niej. Mienie swoje odzyskali i po sprzedaży kamienicy, która prawdopodobnie znajdowała się w okolicy ulicy Kaliskiej, wyjechali do Palestyny.
Dziadek zmarł w 1970 roku, a babcia wkrótce po jego śmierci przeniosła się do Warszawy, gdzie mieszkała jej córka Barbara i ja.
16.09.2015 Janusz Panak